piątek, 1 lutego 2013

Nieświadome samobójstwa.



Nieświadome samobójstwa.




Umierałam. Każdego dnia na nowo. Coraz ciężej było mi żyć. Nie wiedzieć czemu, przecież miałam wszystko, a tak naprawdę nie miałam nic. Nie potrafiłam znieść myśli, że jestem kim jestem. Pomyślicie, że to dziwne, ale ja nienawidziłam siebie...
Najgorsze były wieczory i dni, gdy milczał, gdy chlał z kolegami wódę, a ja siedziałam w domu i dusiłam się z bezradności i beznadziejności. Wtedy robiłam jedno - paliłam. Myślałam, że jarając ucieknę od tego i zapomnę o Nim. Gdy byłam z przyjaciółmi na bani tak było, ale w końcu gdy trzeba było wrócić do domu nie mogłam sobie z tym poradzić. Sama robiłam sobie tzw. "banię" i nie mogłam tego znieść. Przerastało mnie to. Coraz bardziej dołowało mnie to, że On ma na mnie większą wyjebkę, że ja już nie potrafiłam bez Niego żyć. Niby Jego słowa, obietnice i zapewnienia dawały mi pewności, że to się ułoży, jednak zachowanie mówiło co innego. Pisaliśmy tylko wieczorami, albo raczej nocami. Przed 24 odzywał się, ale jednak nie mogliśmy popisać długo. Godzinę, góra dwie i ktoś zawsze zasypiał, a częściej zdarzało się to Jemu. 
Mówił, że nie jest przyzwyczajony do tych rozmów w takim stopniu jak do mnie. Niby to dobrze, ale jednak nie wystarczało mi. Było mi przykro, gdy widziałam jak przyjaciółki piszą z swoimi chłopakami bądź kolegami, a On znowu milczał, bo w grę wchodziła wóda z kolegami.

 Zioło miało to do siebie, że samemu można było określić swój nastrój. Można było narodzić się na nowo lub umrzeć. A śmierć po ziole była czymś okropnym. Wystarczyło zapalić w złym humorze i koniec. Ja tych prywatnych końców świata przeżyłam już kilka. Siadałam wtedy na łóżku i płakałam. Szloch zagłuszałam czymkolwiek: poduszką lub kocem. Miałam ochotę się ciąć, zrobić sobie jakąkolwiek krzywdę lub po prostu się zabić...

W moim małym miasteczku epidemia zioła roznosiła się jak jakaś zaraza. Paliło coraz więcej młodych, coraz więcej "wpadało" i lądowało na policji. Nam udawało się jakoś przed tym uciekać. Nie mogłam sobie pozwolić na takie coś. Musiałam zachować to w sekrecie. 
Palił już co 4 nastolatek. Przygrzani przychodzili do szkoły, robili co chcieli. Bałam się. Coraz bardziej bałam się, że mój sekret wyjdzie na jaw, a przecież ja bez marihuany... Ciężko by było. Gdy wiedziałam, że będę palić uśmiech nie schodził mi z twarzy. Odpalając lufę z euforii trzęsły mi się dłonie, ale nie, nie byłam uzależniona.

Pamiętam ten wieczór jakby był wczoraj. Było lato, impreza na powietrzu. Byłam tylko trochę przygrzana. Zadzwonił telefon, kolega poprosił bym przybiegła nad staw, bo z Filipem dzieje się coś złego, oni spaleni nie wiedzą co robić, panikują uciekają.
Filip był moją pierwszą miłością, która do końca nigdy nie minęła. Sentyment pozostał, a on sam zostawił mnie dla innej. Ale to był ON. Byłam gotowa dla niego zabić. Zerwałam się i pobiegłam.
Był. Leżał na ziemi cały siny, ledwo przytomny. Rozmawiałam do niego. Nie odpowiadał. Bełkotał tylko: Natalia, Natalia... Nigdy nie zapomnę jak wtedy brzmiało moje imię w jego ustach.
- Dzwońcie po pogotowie! On schodzi! - krzyczałam. 
Jego głowa bezwładnie leżała na moich kolanach. Nikt nie chciał wezwać karetki. Palili "melanża" jednego z najmocniejszych dopalaczy, wpadli by wszyscy.
- Chcecie ratować swoje dupy, czy jego życie! - płakałam.
Nie odpowiadali mi. Nie wiedziałam co mam robić. Moje łzy kapały na jego zsiniałą twarz.
- Fifi nie rób mi tego, nie zostawiaj mnie... - łkałam nad nim, głaszcząc jego blond włosy.
- Słyszysz?! Wszystko będzie dobrze, zaraz Cię puści, będzie w porządku... - szeptałam.
Nagle stracił oddech. Nie oddychał.  Spanikowana krzyczałam, szarpałam go. 
Potem wszystko działo się tak szybko, reanimowałam go. Z całych sił naciskałam klatkę piersiową. 
Przyjechała chyba karetka, ktoś mnie odciągną. Nie chciałam przestać go ratować, lecz ktoś uparcie mnie trzymał. Wyrywałam się krzycząc jego imię. Wzięła go karetka na sygnale. I nastała cisza, odwróciłam się i dopiero potem dostrzegłam kto mnie trzyma. Miłość mojego życia.
Przytulił mnie, ja płakałam w Jego ramiona. Zabrał mnie do domu... 

Jeden z najgorszych dni w moim życiu. Nie życzę nikomu, by patrzył jak dawna miłość, której cząstka pozostanie na zawsze kończyła się na jego oczach. Filip przeżył, ale cudem i jak się później dowiedziałam trochę dzięki mnie.















 

4 komentarze:

  1. niesamowite co przeżyłaś :(
    nawet nie wyobrażam sobie siebie w tej sytuacji ;(

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo przykra sytuacja.. Współczuję.
    Ale uratowałaś mu życie, to się liczy :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Znowu nie wiem co napisać. Że współczuję? Jak mogę współczuć jeśli nie wiem jak to jest? Nie mogę. Ale uratowałaś mu życie, więc wszystko zakończyło się szczęśliwie. Nie zadręczaj się :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Masz niesamowitego bloga! Przeczytałam wszystkie posty... <3

    OdpowiedzUsuń